to nie język nas wyraża, wiązka włosów
w ręce, jak wyjęta z kieszeni relikwia,
guzik z twojej kurtki, trochę wiatru.
rozgrzany dworzec pachnie owocem litchi,
zgniecioną gorzką łupką, która zmieniła
barwę i smak. teraz jest krucha, jak pusty
chitynowy pancerz, nie mieni się. a ja mam
zwężone od słońca źrenice i rozcięte
gałęzią plecy. tutaj jest środek tej
wilgotnej pustyni, szumi i dudni, ściera
skórę na kolanach, kiedy twoje blizny
goją się. a ja wciąż czytam wszystkie
pociągi na tablicy przyjazdów, zliczam
cyfry, muszę znaleźć jakąś zależność.
jednakowy zapach, wszystko to samo,
co uległo zmianie. pozwoliło ci
się postarzeć kiedy nie patrzyłam.
|