W Wielkie Odludzie,
królestwo nad króle,
gdzie rządzą jeszcze
prawa do białości
na kamieniach,
wiekami spisane,
wyjść można było
od strony Malnika,
stromo oblepionego
malinami.
To lato dostało wypieków
- mówili pielgrzymi
i nawet wcale
tym się nie martwili.
Po drodze spotykałeś, przy dobrej pogodzie,
zamyślonych Żydów
z pobliskiego kirkuta.
Cicho zbierali owoce,
gasili nimi pragnienie
i wieczorem wracali
do swych mogił
zakończonych łagodnie,
półokrągło
i rozgrzanych wrześniowym
słońcem jak słonecznik.
Był wśród nich Izaak.
Nie na ołtarzu Abrachama,
lecz na ołtarzu młodości,
poniósł ofiarę życia,
przypuszczalnie była to
nieuleczalna wówczas, gruźlica.
On nie miał siły
wiecznie odpoczywać,
więc grał w szachy
z wszystkimi wędrowcami.
Żeby zachęcić do gry,
wieże z kości słoniowej,
dawał jako fory,
ręcznej, szalonej roboty.
On i jego współbracia
pomarli naturalnie,
jeszcze przed wojną.
Nie mieli więc pojęcia,
co działo się później.
Wyżej były już tylko
krzaki gorejące,
strumyki gadające
na pochyłej łące
i góry od początku
wolno stojące.
Tak zaczynało się Odludzie,
najpiękniejsza dzielnica świata,
gdzie dzika,
że nie dotkniesz,
bo zaraz zadrży
i obije cię jabłkami
- jabłoń
rodziła gęsto owoce
dobrego i złego,
właściwie tylko dla fantazji,
a ścieżka zapominała,
zaraz po przejściu,
że jest jeszcze ścieżką.
Szybko więc
zarastała ziołami
i upalnie i upojnie
śmiała się za nami.
Tu na skrzyżowaniu
wiatru z łąką
można się spotkać
oko w oko,
z siódmym cudem świata,
czyli siedmiokropkową
biedronką.
Dla ciebie tu migotały
zielone światła trawy,
po nich to łatwiej
przechodziło się
na drugą stronę sierpnia.
Później zajęcy całe tuziny,
wbiegały do zimy,
a czasem na rozgrzewkę,
gryzły dziką marchewkę.
A i wilk tu bardziej
człowiekowi człowiekiem,
nawet, gdy nie całkiem
wiedziałeś kto to taki
święty Franciszek z Asyżu.
Potem na wielkie odchodne
schodzenie półprzytomne.
I dobrze, że można
odwrócić się do tyłu,
nie będziesz bowiem
słupem soli,
ale to przecież
jeszcze bardziej boli.
Schodzenie, schodzenie
na czyścową w dolinie
wieczerzę.
U koszuli rękawy
wysoko podwinięte
i powietrze jeszcze
i jeszcze święte.
Nad brzegiem
ktoś majaczy,
chyba zarzucił wędkę.
I z rzeką gada.
A ta mu wciąż
i wciąż umyka,
bo to rzeka
- jak mówią -
samego Heraklita.
Jest ciepły wieczór.
Orzechy skaczą w plecaku,
jakby jeszcze i jeszcze
rwały się do wiewiórek.
Czuć to nawet przez skórę.
Ciepły wieczór.
Z gwiazdami wesoło
możesz iść pod rękę.
Kiedyś pisane było mi
przeżyć aż takie szczęście.
Nie ma chmur,
żeby tak częściej,
tam w dole bywało...
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
781 Czytań ·
|