PRZYMIERZANIE PERUKI(wybrane wiersze)
Nasza dolina
W naszej dolinie na ogół jest dobrze
Lodowiec się wycofał było mu niesporo
Tylko łzy zostały po marszu na skróty
Czyli bez zmarszczki samotne jezioro
Kościół i knajpa - sąsiad i sąsiadka
W zgodzie razem żyją na to im przyszło
A w wielkim poście boczą się na siebie
Środa popielcowa jest rzeką graniczną
W naszej dolinie zbyt długo jest dobrze
Listonosz różne wieści nosi między nami
Proboszcz w wianuszku dewotek płynie
A wojny na szczęście gdzieś za lasami
Urodą rozbłyska córka sąsiada
Wkrótce zapłonie w domowym ognisku
Tu tylko berys Gienek gdy piwo ukradnie
Za brak smykałki dostanie po pysku
Budzi się czasem dolina z letargu
Nie zasypia wtedy gruszek w popiele
Diabeł piekielną trzęsie sygnaturką
A nad doliną czarne podniebienie
Boję się o nas - ludzików z doliny
Przecież po lasach już grają organy
Bo ona czasem doliną śmierci
Dolinowy Panie - zmiłuj się nad nami
Świadkuję
Świadkuję odchodzeniu
Krzątam się przy śmierci
Delkikatnie jak tylko potrafię
Żeby nie nadepnąć na odcisk
Choć z uporem jak komornik
Chcę ją w las wypłoszyć
Posłać gdzie pieprz rośnie
Pogonić gdzie raki zimują
Odprawić z kwitkiem
Ale ona jednak kwitnie
A właściwie panoszy się
W głowie Marii
Nasz wiek gdzie liczą się
Sukcesy i podboje
Interesy i przeboje
Jest za wszelką cenę
Wiekiem nieustającego życia
Nasz wiek nie lubi
Rozprawiać o śmierci
Woli ją spychać do kąta
W hospicjum ukryć
Świadkuję umieraniu
Bo śmierć jak śmierć
Była jest i będzie -
Próbuję się pocieszać
Trafiłeś mnie
Trafiłeś mnie Panie celnie
W słoneczny splot
Pewnie coś przeskrobałem
Lecz do końca nie wiem co
Że sięgnął mnie Twój cios
Nie miałem przecież nigdy
Innych bogów przed Tobą
Choć czasem w zaślepieniu
Rządził mną alkohol
I stawał mi się bożkiem
Gdy inaczej nie mogłem
A może chodziłem
Zbyt własną drogą
I trzymałem się jej
Nazbyt kurczowo
Z przyjacółmi się śmiałem
I tak umiałem
Wybaczałem wrogom
Jednak policzka
Nigdy nie umiałem
Wystawić na cios
Nie pożądałem żadnej rzeczy
Która nie była moją
Może to jednak za mało
Bym do końca Cię pojął
Może chciałeś żebym
Bardziej dwoił się i troił
W ziemskim żeglowaniu
Może chciałeś
Żebym nie miał
Zbyt dużo spokoju
Bym na każdym kroku
Wiedział że świat
Od podszewki
Jest tylko kupą gnoju
I żebym poczuł się
W tym gównie
Jak biblijny Hiob
Trafiłeś mnie Panie mocno
W słoneczny splot
Ale nie do końca wiem
Za co i dlaczego
Powalił mnie Twój cios
Teraz leżę na kupie gnoju
Nikt nie może mi pomóc
A robaki swym ruchem
Niezwykle robaczkowym
Wychodzą z oczodołów Ziemi
I garną się do słońca
One też chcą przeżyć
Robacze zmartwychwstanie
W chrabąszcza chrząszcza
Motyla czy ćmę
A może to tylko chory sen
Obudzę się jak po wódce
I pójdę na Leskowiec
Żeby tam zakopać
Boleści hiobowe
Ale nie to jednak jawa
Maria turkaweczka
Jest taka nieobecna
I taka słaba
Choć stara się jak może
Strach uśpiony w głowie
Wiązką promieni
Jak robak i orzech
W chorej symbiozie
Z całej siły trafiłeś mnie Panie
Prosto w splot słoneczny
Ty pewnie wiesz co robisz
Cały jesteś mądrością
Cały jesteś wieczny
W rowerowych szprychach
Dzień powoli zdycha
Powietrze spuszczone
To już chyba koniec
W słoneczny splot
Trafiłeś mnie Boże
Liczą mnie na deskach
powrót