Marek Matyjanka
Kalejdoskopje
Umówmy się pod wojownikiem na koniu. Przychodzisz spóźniony, a tu kilkunastu wojowników i z dziesięciu na koniach. Ale jeden jest wojownik na koniu, bo jeden tylko gra, świeci i tańczy.
Trzęsienie ziemi, które nastąpiło 26 lipca 1963 roku o godzinie 5:17, trwało tylko 20 sekund, ale to wystarczyło, żeby 80% stolicy jugosłowiańskiej Macedonii zamienić w gruzy. Poruszeni tragedią oraz zobowiązani ideą braterstwa i przyjaźni słoweńscy skauci ruszyli do Skopje. Serbowie wysłali koparki typu Cobra, z Nowego Sadu stawili się inżynierowie, z Sarajewa – kierowcy. Z Czarnogóry górnicy, a z Chorwacji strażacy, ciężarówki, agregaty, reflektory i piły. Przybyli też Szwedzi, Bułgarzy i Związek Radziecki z tysiącami łopat, ponad setką buldożerów, kinem i piekarnią. Harcerze z bystrymi oczyma, szybkim tętnem i pieśniami: „Skopje, ty nie trać nadziei, zjednoczona młodzież nadchodzi”, albo: „Towarzyszu Tito, tu będzie jak w Moskwie, my ci to obiecujemy”. Przyjechał też Josip Broz Tito z Chruszczowem i pokrzepili ich wszystkich.
Pomoc zadeklarowało pół świata. ONZ zorganizowało konkurs na nowy projekt urbanistyczny, Rumunia ofiarowała szpital, Meksykanie – osiedle, Polacy – Muzeum Sztuki Współczesnej, a konkurs na zasadniczy model miasta wygrał Japończyk Kenzo Tange.
Drugie trzęsienie Skopje
W ciągu kilku lat w Skopje wybudowano rzeczy, o jakich ludziom się tam w tamtych czasach nie śniło. A był to, trzeba pamiętać, okres, w którym do stolicy napływała ludność ze wsi, miasteczek i okolic. W kioskach prawdopodobnie bywał już wtedy „Playboy”, w radioodbiornikach prawdopodobnie dał się słyszeć jazz. I z tym mieli największy kulturowy problem niepiśmienni rolnicy i pasterze górzystej Macedonii – z przywyknięciem do futurystycznego budynku poczty i kampusu uniwersyteckiego w kształcie odpadu z wyrzynarki. Najwyraźniej kłopoty z modernistycznym brutalizmem mają do dziś potomkowie tych samych pasterzy. Pocztę zasłonięto bowiem bilbordami z reklamą napojów, a budynek wydziału filozoficznego porasta pajęczynami.
W zadymionych aulach obradowali architekci i urbaniści. Aż gęsto było od dymu, wrzało od lepkiej, żółtawej rakii. Projekty, konkursy, pomysły z całego świata; wszystko, co było trendy w ówczesnej architekturze. Jednak najbardziej niefortunne było chyba to, że nikt nie konsultował się z mieszkańcami zniszczonej stolicy. Można zresztą domniemywać, że wąsaci rolnicy oderwani od pługa mieli to pewnie głęboko w dupie. Nowe Skopje po trzęsieniu ziemi spadło zatem jak z nieba mocą centralnej decyzji.
Skopje zawsze było miastem niedokończonym, w którym ciągle kto inny swoje budował. Najpierw Rzymianie. Później Bizantyńczycy, Słowianie i Turcy Osmańscy, którzy pobudowali tu między innymi łaźnie, choć to jednak głównie ich religijne usposobienie wymusiło najwięcej zmian w tkance miejskiej. Swoje trzy grosze wtrącili też Serbowie i Bułgarzy, a następnie jugosłowiańscy socjaliści, którzy wszystko chcieli stawiać od nowa. Trzęsienie ziemi było świetną okazją, by posprzątać gruzy i zacząć w tym samym miejscu od początku. Dlatego to miasto nie rośnie na boki. Skopje narasta pionowo, wertykalnie, jedna warstwa na drugiej. Na Skopje od wieków coś spada jak klocki w grze „Tetris”, jak kalejdoskop, który za każdym razem obraca ktoś inny.
Polityka symboli
W 1991 roku Macedonia odłączyła się od Jugosławii. Na maszty wciągnięto flagi i dwa miliony mieszkańców Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii mogło sobie teraz zamienić czerwone gwiazdy na żółte słońca. Niemniej nowa, słaba politycznie i ekonomicznie republika musiała zmierzyć się z kolejnymi problemami: o symbole i tradycje starożytnej Macedonii upomniały się sąsiednie kraje. Bułgaria i Grecja, a po części także i Serbia, te same elementy uznały za część własnego dziedzictwa. Sofia język macedoński zaakceptowała jedynie jako sztucznie wypreparowany bułgarski dialekt. Autokefaliczności Macedońskiej Cerkwi Prawosławnej sprzeciwiła się z kolei Serbia.
Lecz najbardziej drażniące są chyba greckie pretensje. Dotykają bowiem podstaw macedońskiej konstrukcji, jej pierwszych założeń. Przede wszystkim, jak twierdzą Grecy, Macedonia nie ma prawa nazywać się Macedonią. Może nazywać się na przykład Republiką Skopje albo jeszcze inaczej, byle tylko w nazwie nie figurowało słowo Macedonia. Macedonia jest tylko w północnej Grecji, ze stolicą w Salonikach, a Aleksander Wielki, jego mama, tata, koń Bucefał i większość przyjaciół, byli Grekami. Gwiazda z Verginy, którą przyswoiła sobie nowa republika na fladze i monetach, to historyczna własność Hellenów, i, jako taka, została ukradziona.
W 1994 roku w Salonikach odbył się marsz, w którym wzięło ponad milion Greków skandujących „Macedonia jest grecka”, a w środowiskach emigracyjnych w Kanadzie czy Australii, pomiędzy Grekami a Macedończykami, próbowano nawet rozwiązać ten problem w pojedynkach na pięści, lecz spór o nazwę pozostaje nierozstrzygnięty do dziś. Rozmowy pomiędzy Atenami a Skopje ugrzęzły na konsensusie, którego efektem jest prowizoryczny skrót FYROM.
W imię Ojca, Syna i Matki
Być może tylko dlatego macedońska władza zdecydowała się na spektakularny projekt odbudowy stolicy i nadania miastu nowego charakteru. Wszystko z powodu upartych Greków odmawiających Macedonii prawa do nazwy i symboli. W ten sposób ta sama władza – dla rozwiania wszelkich wątpliwości co do powagi swoich zamiarów – zdecydowała się postawić w centrum kilkadziesiąt pomników, wybudować gmachy użyteczności publicznej i łuk triumfalny. Wszystko najeżone symboliką z narodowego imaginarium. Reliefami, deklaracjami, podobiznami, znaczącymi datami z macedońskiej historii. Projekt nazywa się SKOPJE 2014 i jest prowokacją. Jest fantastyczny i wielki, jest zamachem na zdrowy rozsądek. Jest jak wielka i głośna armata. Nie jest kryzysem tożsamości. Jest erekcją tożsamości, wytryskiem pomiędzy greckie oczy. Można przypuszczać, że gdyby nie greckie blokady, embarga, pretensje, nic podobnego by się tu nie stało.
W tej chwili Skopje zmieniło się w park tematyczny. Postawienie ponad 40 pomników i odbudowa 20 gmachów publicznych to drugie trzęsienie Skopje, mieszkańcy stolicy znów przecierają oczy ze zdumienia.
Na głównym placu, w centrum miasta – Wojownik na Koniu. Oficjalnie. Wszyscy i tak wiedzą, że to Aleksander Macedoński, a najlepiej wiedzą to Grecy. Wraz z kolumną, na której stoi, ma jakieś 25 metrów. Wokół cokołu – ośmiu wojowników w hełmach i z dzidami. Na ich tarczach – symbol gwiazdy z Verginy, o który ma pretensje Grecja. Choć właściwie to nie do końca, bo gwiazda, zamiast szesnastu, ma czternaście ramion. Czyli niby wszystko w porządku. Jeśli Grecy się dobrze przyjrzą, to nie ma się czego czepić. Jak dodatkowy pasek na dresie, jak napis Abibas. Trochę niżej, na wyciągnięcie ręki przechodnia – lwy. Osiem lwów z brązu, po 2,5 metra każdy. Co drugi zwrócony w stronę zewnętrzną, a pozostałe, w stronę wewnętrzną z pyska tryskają wodą. Nocą cały ten kompleks zmienia kolory, mieni się i tańczy, a całości dopełnia oprawa muzyczna. Dzieci to uwielbiają. No, i jest to popularne miejsce spotkań, bo tak naprawdę jeden jest tylko wojownik na koniu. Umówmy się pod wojownikiem na koniu. Przychodzisz spóźniony, a tu kilkunastu wojowników i z dziesięciu na koniach. Ale jeden jest wojownik na koniu, bo jeden tylko gra, świeci i tańczy.
W bezpośrednim sąsiedztwie pomniki carów i królów z różnych epok i krain. Serbski car Duszan, Bizantyjski Justynian, Albański Skanderbeg. Rewolucjoniści, komuniści, uczeni, święci, artyści. Ci na koniach i ci bez. Filary, wazy, dzidy, pilastry, junacy. Macedoński pop piosenkarz Tosze Proeski z mikrofonem, malarze różnych stylów z pędzlami, działacze niepodległościowi i pisarze z książkami pod pachą. Muzyka gra, lwy sikają wodą. Ja się przechadzam. Tam znów altana, nie wiadomo po co. Fontanna, końskie łby sterczą jak wściekłe. Znów lwy, kandelabry. Śmietniki i barierki o pozłacanych ornamentach, latarnie oplecione siatką pękatych kiści. W tle szare bloki i góry, a na chodnikach bezdomne psy wyglądają jak martwe. Za Kamiennym Mostem – znów fontanna. Ojciec Wojownika na Koniu w kolorze brązu, brodaty wojownik z wyciągniętą pięścią. Pod nim, dookoła cokołu, żołnierze w sandałach. Nieco wcześniej – też fontanna. I kilkumetrowe postaci. Figura kobiety w ciąży, zaraz obok ta sama kobieta, ale już z pyzatym dzieckiem u boku – to Matka Wojownika na Koniu i żona Ojca Wojownika na Koniu z, młodym jeszcze, Wojownikiem na Koniu. Grecy poznaliby od razu – to Olimpia, matka Aleksandra, żona Filipa.
A wszystko tak, jakby ktoś taczką wywalał. Posągi, lwy, konie, święci. Już i tak jest zbyt wiele. Psy podnoszą łby, kiedy przechodzę obok. Pisk. To niskie dźwięki z głośników mające odstraszać gołębie, żeby nie srały na święte. Pisk ryje w głowie, nie wiesz i tak, czy to istnieje, czy to obłoki, czy hologramy.
Podchodząc do rzeki, kulisz się jak robal, robisz się jeszcze mniejszy, bo nie jesteś z brązu, masz głowę wielkości paznokcia tych monumentów. Nie jesteś wojownikiem, nie jesteś nawet jego koniem. Możesz mieć tylko skórzane sandały. Antyk już dawno rozpuścił się w przeszłości i podręcznikach do historii. A tu proszę, zrobili sobie rok temu. Od razu barok, klasycyzm i antyk. Choć nigdy tu takich rzeczy nie było. Skopje z powodu kilkuset lat okupacji tureckiej nawet obok baroku nie leżało. Ale i tak zrobili. Dlaczego tylko, mając na uwadze bałkańskie, prawosławne i antyczne postulaty tożsamości narodowej Macedończyków, zdecydowano się na klasycyzm i barok? Na europejskie prądy, które tu nie dotarły i nie mają związków z tym, co miałoby być macedońskie? Akcent przeniesiono na okcydentalizm, zachodnie aspiracje, stworzenie iluzji europejskiego miasta, którym Skopje nigdy przecież nie było. Teraz, być może, nie będzie tym bardziej.
Nikt nie wie, ile partia rządząca o nazwie długiej i dźwięcznej, Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna – Demokratyczna Partia Macedońskiej Jedności Narodowej, wydała milionów, żeby się pozbyć kompleksu prowincji, żeby zmaterializować macedońskie neurozy i sny o potędze. W pewnym momencie po prostu pękło. Narodowa megalomania wyrzygała knebel, puściły pasy i kaftan. Macedonia, jeszcze dyszy z wrażenia, jeszcze sama nie może uwierzyć. Ważne, że pokazała – nic nie jest niemożliwe.
Wzdłuż brzegu Wardaru Projekt SKOPJE 2014 przewidział budynki użyteczności publicznej. Muzeum Walki Macedońskiej, Muzeum Archeologiczne, MSW, tutejszy fiskus, Teatr i kilka innych. I wszystko wielkie, ale na zdjęciach. Zachwyca, oczywiście, że zachwyca, dlaczego miałoby nie zachwycać? Zachwyca, ale gdy pijany przejeżdżasz taksówką. Jak letni romans, nie złote gody. Nie w tym stężeniu, nie w tej jakości, bo nawet w Disneylandzie piraci z Karaibów nie tańczą z psem Pluto. From Poland? You like Skopje? It’s beutifull, a? Ouu, yes. Extasy emotion. Tych kilka budynków jest jak atrapa, mokre zapałki. Ludowi herosi, pozłacana Nike i Prometeusz z pochodnią. Dwupiętrowe autobusy. Posągi nijakie jak chińskie pamiątki. Antyk tu wieńczą szklane kopuły, barok ma okna z plastiku, opera – panele i obicia z polaru. Na rzece wystawne pirackie galery – restauracje. One nigdy nie popłyną, mają betonowe fundamenty, o które obijają się puste butelki spływające Wardarem. Budynki o portalach ogromnych świątyń, długie są na sto, a szerokie na cztery metry. Mosty, które prowadzą donikąd i muzea, w których prawie nic nie ma. Wszystko to jak płyty CD na lusterku w samochodzie. Fajnie błyska, ale zasłania. Być może to właśnie jest ten postmodernizm, o którym się tyle mówi? Dużo bardziej realne są nasze dotykowe telefony i piekące się albańskie kotlety. A w kiblach wciąż na kucaka.
***
Macedonki o kocich rysach przechadzają się wyniośle. Drapieżnie ponętne są jak swoje architektoniczne odpowiedniki znad rzeki. Są jak muzy, ale na pierwszy rzut oka. Raczej hostessy z festynu. „Czy mogę poprosić widelec do ryby?” W domu starzy oglądają tureckie seriale, przed nimi ciasto na złotych paterach, gipsowe amory, misie na ścianach, a najarane jak diabli, że oczy łzawią i w TV widać tylko tureckie wąsy. „Poproszę machiatto”. Spacerują, szeleszcząc i dzwoniąc. Są jak przebłyski innego świata, kiedy tak lawirują pomiędzy dziurami w chodnikach a bezdomnymi psami. Ich złote dodatki, ostre jak nóż makijaże, a na kolacje mielone mięso. „Ten łosoś jest mdły”. Przyglądam się, jak po królewsku i dumnie kołysząc biodrami w obcisłych dżinsach, mijają żebraków i barokowe łuny. A potem, okrakiem nad dziurą w kiblu, chcą zrobić to szybko. One nie wiedzą, im to nie przychodzi do głowy, ale gdzieś w tym okraku, gdy cienkie szpilki wpadają w mocz, marzą, by w końcu ktoś odkopał antyczny wychodek Matki, Ojca
i Wojownika. I niech się okaże, że mieli bidet i miękki papier, perłową spłuczkę
i miodowe mydło. I wtedy nowy projekt epickich toalet – niech skończy tę farsę. Do tego czasu pozostaje schizofrenia, pozostaje trwać okrakiem nad zbutwiałymi budami i szlifowanym marmurem snów o potędze. Co innego? Na dyskotece wypić pięć drinków i przejść przez gipsowy łuk triumfalny prosto do budy z kebabem, a potem wsiąść do taksówki, by powiozła cię tam, gdzie wzrok nie sięga, ale chłopaki i tak mają w uszach brylanty, a oczy świecą im się jak milion denarów na widok szpilek i obcisłych dżinsów. Co więcej? Rzucić okiem na betonowe fabryki porośnięte krzakami, koty pijące z kałuży i napis na murze: „Macedonia jest wieczna”.
Bo trwanie mimo sprzeciwu rzeczywistości i świata to przecież najwytrwalsze z trwań.
————————————————————
Tekst ukaże się w 48. numerze kwartalnika Ha!art .
www.ha.art.pl