Wspomnienia z wyprawy na Madagaskar (1)
Dodane przez Roman Rzucidło dnia 29.09.2015 21:08
Poemat - część pierwsza



I

Dziś wyruszamy.

Jeszcze tylko godzina snu. Sienie
są pełne zapachów omdlałych, którym
udało się cało ujść z chłodu dnia
wczorajszego. Gdy tylko wraz z pojaśnieniem
horyzontu, służebna okna i drzwi rozewrze,
znikną w wartkich strumieniach przeciągu. Zatem
niech sztywnieją w ciszy napięte krawędzie
pajęczyn, niech ginie w sidłach drapieżnik,
niech kruszeją wychodzone schody. Do czasu.

Choć już nie śpię, oczu nie otwieram. Świadomość czynu,
jaki ma być spełniony, zakłóca zwykłe mi
chybotanie między wizją snu i wizją na jawie
tworzoną odręcznie, w pośpiechu, a pełną
kobiet i pałaców o nieskończonej ilości pokoi. Są tam
komnaty głębokie i przedsionki półsenne,
w których rdzewieją niepozłacalne lichtarze
bez płomieni, a zapach starych mebli cierpko
wcieka w nozdrza. Są rotundy zwodnicze i
uśpione zapadnie, jest i korytarz zwężający się
ku drzwiom ostatecznym, które przejść to
rozpaść się w plamę pyłu, złotą pochodnię
na ziemię opuszczając. Niech ku balkonowi
się potoczy.


II

Ci, wśród których się znalazłem.

Za oknem rozlegają się coraz wyraźniej
odgłosy rozmów i rżenie koni. Wstać
muszę, otrząsnąć się z tego co naniosła noc.

Wychodzę na ganek. Nieliczni, a tak
uczynni są oni - szerokoplecy mężczyźni o
jasnych brodach, kobiety w płóciennych
strojach nie znających żadnego
klejnotu. Skandynawowie.

Nie drażni mnie już to, że nie rozumiem
ich języka i mój pobyt wśród nich skazuje mnie
na ciągłą nudę przeobrażającą się czasami w
nazbyt gwałtowne przygnębienie. Usiłuję wierzyć, że
tylko Maya, jedyna czarnowłosa w okolicy
(to ona właśnie od paru dni przynosiła
pożywienie do mojej izby) znajduje trochę więcej
zrozumienia dla mojej niepewności i
chwiejnych ruchów rąk.

Niewykluczone, że matkę Mayi przywiózł jej ojciec
- ponoć niespożyty awanturnik - jako zdobycz
z wyprawy do wybrzeży południa. A jasna cera i
bladoniebieskie oczy zdecydowanie wskazują
na tutejsze pochodzenie.

I tylko ja dostrzegam, że jej oczy czasem
zapadają w czerń, a ze źrenic spadają
trujące iskry. Surowa suknia staje się prześwitem
wysnutym z porannego zamroczenia,
kiedy rozcieńczone światło wibrując
wpływa pod zasunięte powieki.

I tylko ja widziałem na jej twarzy
maskę, u jej pleców owadzie skrzydła;
odrywały ją o źdźbło od ziemi
a jej uśmiech zataczał półkole,
w którym było schronienie od
dręczącego mnie bluźnierstwa.

A potem gdy się ściemniło jej czoło
odwróciła się w stronę gdzie z mroku
wyłania się wszechkolorowy obraz i niknąc
nie porzuciła mi nawet spojrzenia,
w którym szukać bym mógł
ku jej tajemnym zamieszkaniom
ukrytego wejścia.