Civitavecchia – Olbia*
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 00:00


Myślałem, że sytuacja wymyka się spod kontroli,
kiedy za rufą promu wschodziła roznegliżowana,

płonąca Mandala.











* Coś mąci powierzchnię, kurczy się i wije, gra na zwłokę. Coś brzęczy, sunie wzdłuż portowego nabrzeża i dopasowuje się do podłoża niczym rozgrzany wosk. Potem stygnie. Gdzieś się gubi. Traci kształt. Zresztą, jakie ma to znaczenie, zwłaszcza teraz, kiedy nadwątlony celuloid tli się i rozmazuje w wilgotnym powietrzu, a dołem ekranu defiluje miniaturowa biomasa w błyskach pożegnalnych fajerwerków.
Generalnie wolę mniej pokręcone historyjki. Po co utrudniać sobie życie. Właściwie, czym są te kilometry bezsensownie zużytej taśmy, te epigrafy pamięci, te projekcje, z których i tak niewiele wynika? Pytam, choć zapewne logiczniej byłoby zamknąć w cudzysłów któryś z delikatnie zarysowanych za burtą kadrów albo zająć się, dajmy na to, wysłuchaniem przestróg nieomylnego synoptyka. Ale co robić, kiedy obrany azymut zostaje zaburzony stałym lenistwem, radosną bezczynnością w ryzach nudnego poranka? Czym zniwelować to rutynowe podejście do skondensowanego alfabetu znaczeń? W jaki nieskomplikowany sposób pogodzić codzienne ceremonie ze szczególnym do nich obrzydzeniem?
A ciało? Ciało wije się, och jak się wije i przeciąga, w jaką popada brawurę! Jak się marszczy i napina! Jak puchnie i zgrzyta! Możesz sobie zrekonstruować to drastyczne przeobrażenie wybornych halucynacji w wyraźnie sprecyzowaną rzeczywistość, tę zupełnie nieprzewidywalną, płynną oniryczność i jej jaskrawą przeciwwagę. Jakże ujmujący potrafi być ten bezkompromisowy podział ról, ta cykliczność regulująca wściekłe ruchy wskazówek w gmatwaninie sensów, kiedy świt niczym rozpędzona po stoku lawina wdziera się podstępnie w każdą szczelinę i już tam triumfalnie zastyga.