Pod podeszwą. /proza poetycka/
Dodane przez ElminCrudo dnia 22.11.2007 16:32
To odkrycie wprawiło mnie w niebywałe zdumienie. Stały tam zakurzone,
zgryzione szorstkością ulic i przejść. Opierały obcasy o pobieloną ścianę,
zadzierały do góry nosy zdradzając tym dawne poczucie wartości.
Czarne lakierki po dmuchnięciu wyszczerzyły lśniące cekinami kalmerki
jakby chciały skłonić, abym je natychmiast przyłożyła do uszu niczym muszle
w oczekiwaniu, że z głębi czółenek popłynie niegdysiejsze "tango milonga".
Niewielkie okienko zamieni się przy tym w drzwi prowadzące do wielkiej auli
czy sali bankietowej wypełnionej gwarem, nad którym unosi się muzyka.
One tam wpłyną lekkim, maminym krokiem na woskowane brzuszysko parkietu.
Z brokatowej kreacji posypią się drobniusieńkie iskierki świetlistego pyłu.
Zawirują nad głowami i stolikami chcąc konkurować z migotliwymi lampkami
przeglądającymi się w srebrach łańcuchów i brzuchatych bombkach na choince.
A mama - ta niebywale krucha istota, przywołująca na myśl tylko pozytywki -
zakręci się na czubku szpilki, tak po swojemu, tak jak robiła to zawsze i
jeszcze raz porwie za sobą szpiczaste, męskie półbuty. Właśnie te stojące
na regale tuż obok masywnych traperek, które zipią wywalonymi jęzorami.
To Zuchy, moja duma na grubej słoninie. Rozsiadły się obcasami na artykule
z jakiejś kolorowej gazety. Zaraz, zaraz, "...wszystkie wspólne imię mamy...",
to nie może być nic innego jak "Filipinka" z kioskowej prenumeraty.
Moje schodzone znalezisko na pierwszy rzut przypomina sznurowane glany.
Przy tym drugim widać już niemodną, skudloną wyściółkę w szkocką kratę.
Taką samą jak u filcowych cholewek dziecięcych trzewików lamowanych skórką.
W obtarciach zapamiętały się akrobacje ze ślizgawek i brodzenie w zaspach
tamtych grudni. Ależ to były grudnie. Padał śnieg- aż trzy razy musiał padać,
więc zaczynał wcześnie od sprzed "mikołaja". Ptasi leżał niespełna godzinę,
pastusi kilka dni, za to ten królewski był trwały i nikt go nie uważał za klęskę.
Zakładał czapy dachom i zupełnie zwyczajnie bielił zimowy obraz miasta.
Ze zwykłych kominów snuły się zwykłe dymy, po ulicach jeździły konne wozy.
Każdego ranka budziły nas uderzenia w lodowatą bryłę ścinającą nocą chodniki.
Dozorcy, ci od walonek, waciaków i uszatek, szuflowali zmarzlinę na brzeg,
odkładali ją w pryzmy. Chodziliśmy tunelami oddzieleni zimną ścianą od jezdni.
Najważniejsze były rynny. Zwisały z nich stalaktyty najpiękniejszych sopli,
strącanych przez łobuziaków czy straż pożarną kiedy się miało na roztopy.
Wtedy na obuwie zakładaliśmy kalosze. Brodziłam w każdej napotkanej kałuży,
przynosiłam najprawdziwszy katar z rozrastającą się w migdałach anginą.
Pocieszeniem przy wkrapianiu podejrzanie wyglądającej, gęstej zawiesiny
były myśli o wiosennych wyprawach na pierwiosnki, na bazie, na konwalie.
Biegaliśmy w tenisówkach albo trampkach nazywanych przez babcię pepegami.
Jeszcze dzisiaj bije od nich zapach gumy i pasty do zębów Lechia, tej miętowej,
grubo wsmarowana w płótno, przy tupnięciu unosiła się białym tumen kurzu.
Obok wszelkich płócienno-gumowych dobroci stało sobie dosyć spore pudło.
Pod pokrywką istna plątanina pasków wszelakiej maści, kolorów i szerokości.
Nie dziwota, że wszystkie trafiły w to jedno miejsce. Sandały, rzymianki, klapki.
Wsuwane, ze sznurówkami, na sprzączki lub zatrzaski. Większość na płaskim,
kilka wyjątkowych par jednak na wyższym obcasiku. Tych najbardziej lubianych
nie ma, "zachodzone na śmierć" - mawiał tata - kończyły swój żywot jesienią.
Pudło nie zaciekawiło specjalnie, bo fantastyczne lato to przecież lato na boska,
z kolcem ostu znienacka raniącym stopę, ze śliskimi kamieniem rzeki, z mułem
wciskającym się między palce na stawku. Fantastyczne lato wskakiwało na...
...na owce, darło się w niebogłosy i jak rącza sarna ścigało sąsiedzkie kokosze
robiące za stado wrogich plemion. Wspinało na cudze jabłonki, śliwy, grusze,
kwasiło przy niedojrzałych owocach. Śmigając tu i tam ścierało do krwi pięty.
Podawało skrętki z robali wędkarzom albo pilnowało baniaczków z żywcami.
Wchodziło w szkody i miało garbowaną skórę, a czasem czmychało sobie
bardzo szczęśliwe. Wcale nie potrzebowało butów. No...chyba, że na mszę.
Ale niedzielami lato nie było latem, uwierało we wszystko co mogło i swędziało,
okrutnie swędziało pod bielusieńkimi podkolanówkami. Wszystkie panie i ciotka
doradzały maście na świerzba, a rodzicielka dostawała iście siódmych potów
przy byle skrobnięciu. Letnią niedzielę osładzała kulka loda lub ciastko tortowe.
Z nadejściem jesieni rosła góra obuwia do pastowania. Najmłodsze dziecko
zasiadało na pucybutowym stołku. Stoi tu przy samym wejściu na strych.
Zajrzałam do schowka w siedzisku. Ku zaskoczeniu i radości odkryłam wilbrę,
prawie cały słoiczek żółtej i resztka brązowej, czernidła i łysawy mazak.
Kilka metalowych pudełek z pastami, dwie szczotki z prawdziwym włosiem.
Wszystko jest tak, jakby znów miał nastąpić sobotni wieczór z glancowaniem.
Znalazłam zapasowe fleczki, śmieszne wkładki, i mały horror na górnej półce.
Protezowo-maszkarnego prawidło ze sprężyną robiło paskudne wrażenie.
Za to torebki, rękawiczki, kapelusze z apaszkami "pod kolor" - przeciwnie.
Dotykałam niepotrzebnej nikomu dratwy, drewnianej ciszy starych chodaków,
trzydziestocentymetrowych koturn pieszczonych rąbkami bananowych spódnic.
Patrzyłam na kozaki zwiotczałe z braku wypełnienia, na omdlałe getry ze skaju.
To co tak miękko opinało damskie uda, co było hitem jak piosenki Abby,
jak "Waterloo" i "SOS", teraz przypominało porzuconą skórę węża po wylince.
Odchodziłam stamtąd czując odkrywcze oszołomienie.
Na strychu przypadkowo zdybałam przedreptany czas.
Nie śpieszył się, zdążył w porę i tak niezauważenie uciec.