***
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 00:00



Wziąłem pod rękę dom
Zgrzybiałego starca
w słomianym kapeluszu na bakier
Poszedłem z nim na spacer
Żeby mu pokazać mury
i nagie place bez drzew
Gdy ujrzał wieżę tak się zdziwił
Że zachwiał się
i omal się na mnie nie zwalił
A gdy odzyskał równowagę
Wyrwał mi się z rąk
I zaczął uciekać
Ruszyłem za nim
ale nie mogłem go doścignąć
Biegł na przełaj, przez pola i lasy
Przepłynął dwie rzeki
Straciłem go z oczu
Gdy wreszcie dobiegłem na to miejsce
Skąd go zabrałem
Stwierdziłem, że stał spokojnie
Tak jakby się nic nie zdarzyło.




Dom, dom, dom...
gdy się to słowo wolno i z naciskiem
wypowiada, to brzmi ono jak uderzenie
w bęben... jak przygłuszone
tony dzwonu.
Takie dźwięki oznaczają wezwanie,
głoszą. że coś ważnego się dzieje...


Zwykle wypowiada się to słowo
spokojnie i beznamiętnie, ale dziś jest
chwila szczególna. dziś je unoszę
wyżej i jakby uświęcam, bo mówię
o rodzinnym domu, który ma
dwieście lat... odważę się powiedzieć
- żyje dwieście lat...


Dom jest mały; drewniany, niegdyś
kryty strzechą. izba. kuchnia i sień.
dom nie bogaty, ale pełen dobroci
i ciepła. przytulny; Odpływa już
w dalekość. za horyzont czasu.
niby stary opuszczony okręt
za widnokrąg oceanu.


Żal mi starego domu. który
zmienia się w próchno. żal starej
ściany; którą czas przemiela na pył
żal tego próchna. które świeci
w nocy i tym zimnym światłem daje
ostatni znak. jakby daleki sygnał
tonącego okrętu. sygnał-
przypomnienie - tu stał kiedyś
ubogi. ale ciepły. przytulny dom.
w którym lubiła mieszkać dobroć.
pracowitość i uczciwość


Pokolenie szło za pokoleniem
i on żył, a teraz jest pusty; mieszkańcy
przenieśli się. jedni do grobów,
inni do nowych domów więc
opuszczony i nikomu niepotrzebny
powoli umiera. A umierający dom,
to już jakby nie rzecz, to już prawie
istota, ma duszę, można do niego
zagadnąć i otrzymać odpowiedź.


Stary dom mówi i jest nawet
gadatliwy jak każdy starzec.
Najwięcej może powiedzieć próg,
opowiada jak był podległy stopom,
jak o niego przez całe lata szurały
i szurały bose i obute, ale najczęściej
bose stopy, aż go starły i nadały mu
siodełkowaty kształt.


Przyciesie jakby świadome swojej
ważności, choć ledwie się wynurzają
spod napierającej na dom drapieżnej
trawy, są dumne, że trzymają na
sobie cały dom, ale pofalowane ściany
skarżą się, że nie mogą udźwignąć
dachu. Po ostatniej wojnie, gdy do
wsi zaczęła zaglądać cywilizacja,
zdarto lekką strzechę i nie zważając
na żałość dziadka położono na domu
ciężką popielatą dachówkę.


Nie pasuje do tych ścian taki dach,
przydusza je niemiłosiernie
i z pewnością przyspieszy zgon domu.
Bo to tak jakby nagle starutkiemu
bosemu chłopu w cajgowych
z zawiniętymi u dołu nogawkami
portkach włożyć na głowę cylinder.
Gdyby się ujrzał w lustrze z takim
nakryciem głowy, mógłby się
śmiertelnie przerazić samego siebie
i paść trupem.


Wiele też może powiedzieć duży piec
stojący w izbie. Wylicza on zziębnięte
plecy i zgrabiałe na mrozie dłonie,
które ogrzewał i opowiada jak się
cieszył żywicznym drewnem
przywiezionym z lasu za Sanem.



Gdy wchodzę do środka domu,
milczenie starych przedmiotów; które
tam pozostały; od razu przemienia się
w lament, w jednej chwili dopada mnie
ta stara martwota i użala się, że jej
ciężko bez ludzi, bez życia...


Łóżka błagają o śpiących, stół
o siorbiących barszcz. "Ślabant" prosi
o zmęczonego dziadka. który na nim
siedział a w nocy sypiał, wyblakły,
zamglony pajęczyną obraz świętego
Wawrzyńca męczennika domaga się
klęczących dzieci, kuchnia i zardzewiały
dynarek żebrzą o ogień, komin zabiega
o dym, nawet złamana łyżka uprasza
natarczywie o niecierpliwą rękę.


Tyle tych błagań. że napadam
na czas, zaczynam mu urągać-
ty niszczycielu, pokażę ci, że jesteś
bezradny; pamięć i wyobraźnia
przychodzą mi z pomocą i daję
przedmiotom ludzi, dom napełnia
się życiem, jest jak dawniej.


Harcuję zuchwale po czasie
minionym. pamięć najłatwiej odnajduje
to czego najbardziej żal. A czego
żal najbardziej? Czy tych słonecznych
roziskrzonych dni, tych bujnych
krajobrazów, tej otwartej przestrzeni
przemierzanej w galopie na grzbiecie
karej kobyłki, czystej głębinnej wody
dużych rzek wyznaczających granice
mojej małej ojczyzny...


Żal tego i wielu innych rzeczy
także, ale najbardziej to może takiego
ciepłego wieczoru w środku lata, gdy
wszyscy po robotach w polu i zajęciach
przy zwierzętach zeszli się w domu
i usiedli w kuchni.


Pamięć pochwyciła zarysy obrazu,
ale wybłaguję ją o szczegóły. Ujrzałem
siebie na wysokim progu między sienią
a kuchnią, przede mną stół dosunięty
do małego okna. za mną przez otwarte
na oścież drzwi zagląda do kuchni sad,
drzewa ciekawe tego co się w domu
dzieje podeszły pod sam próg.
Przewodzi im stara grusza rodząca
ulęgałki, podsłuchuje, co mówią ludzie
i podaje wiadomości najbliższym
drzewom a one dalszym, słychać
cichy szept sadu.
Jest wieczór, na ścianie z prawej
strony okna wisi na gwoździu naftowa
lampa, przy piecu kuchennym stoi
matka z głową pod okapem, w którym
jest wlot do komina...



Matka w kuchni zawsze jest na
nogach. przystanie nad dymiącymi
garnkami. pochyli się. żeby dorzucić
drewna w palenisko a potem wędruje
od pieca do stołu i z powrotem i tak
nieustannie rozdziela jedzenie,
nigdy nie usiądzie. chyba na krótko,
jakby ukradkiem i nie widzi się kiedy je,
bo je też w przelocie też ukradkiem
jakby stworzona była do karmienia
drugich a sama wstydziła się jedzenia,
a przecież się nie wstydzi i na pewno
je, ale nie wiadomo kiedy, bo trudno
ją przyłapać na jedzeniu...


Jest tam też ojciec i dziadek, siedzą
na krzesłach przy stole a na "ślabancie"
tym przedziwnym, przez jakiegoś
chytrego stolarza wymyślonym meblu,
który w dzień jest ławą a w nocy łóżkiem,
siedzą sąsiedzi. Wszyscy kurzą
machorkę zawiniętą w bibułki. Na
małym progu u wąskich drzwi
prowadzących do dużej izby przycupnęła
siostra, na dużym progu między sienią
a kuchnią siedzą młodzi bracia a na
wąskim ciepłym murku przylegającym
do okapu leży kot.


Sporo kotów przewinęło się przez ten
dom i przez ten ciepły murek.
Były koty łowne i były takie, którym
musiałem przynosić z pola i postawiać
pod sam nos młode myszki z wyoranych
pługiem gniazd; był bury kot, który
nie bał się psów, jego błyskawiczne
ataki pazurami wymierzonymi celnie
w oczy psa zmuszały go do ucieczki,
ścierały na proch zarozumiałość, zarozumiałość
nawet dużych i tęgich
kundli mających domieszkę szlachetnej
krwi wilczurów; które uciekały przed
nim z żałosnym skowytem...


Tak oto ten niewielki. raczej
niepozorny, ale bardzo zwinny domowy
kot potrafił odwrócić odwieczny
porządek rzeczy, według którego koty
mają zawsze uciekać przed psami...
Ten jednak bez niczyjej pomocy
w osamotnieniu, na pustym polu
bez drzew, które zawsze są nadzieją
kotów, odważył się przekreślić wiekowe
prawidła i ludzie ujrzeli rzecz nie do
wiary - dużego psa uciekającego ze
skomleniem przed małym kotem...