Pociąg do Nikąd (proza)
Dodane przez turystyka dnia 27.01.2010 19:41
"I kop mnie jeszcze, i tak nic nie czuję
Przecież kopiesz obłok
Nie słyszę już sygnałów karetek pogotowia
Histerycznego pisku opon"
Browarne Bulwary, Grabaż
"A co do tego nie mam żadnych wątpliwości
Z czarnej mgły
Będę nasłuchiwał ciebie z czarności"
Dym Dym, Pablopavo
- Bez pieniędzy, to wiesz, co se możesz zrobić.
- Co?
Barni w odpowiedzi na moje pytanie wykonał jakiś paralityczny ruch ręką w stronę półmiska z budyniem czekoladowym, na którym bita śmietana ledwo utrzymywała swój poziomy kształt. No: okej - pomyślałem - może i kasy nie miałem, może jej nie mam, gdy na gwałt jej potrzebuję i być może, na pewno, w przyszłości mieć jej nie będę. Nic to mówię. Wszak zawsze, zwykle jakoś to było, teraz też najgorzej nie jest. Ale z natrętną myślą, że pewien jestem, że: "jakoś to będzie" - żyć nie chcę. Lecz potrafię.
To był grudzień. Ławka na peronie siódmym. Trzynasty grudzień. Ciepło jak w lipcu było co najmniej. Zero śniegu. Zero szczęścia. Zero uśmiechu. Zero nadziei. Polska.
Czekałem na szefa. W zasadzie nie wiedziałem czy na szefa czy na nie, nie doczekałem się. Przyszedł kto inny. Nie szef. Wtedy czekałem na szefa. Podświadomie. Nie przyszedł. Wtedy. Siedziałem na tej wspomnianej ławce. Wyjebany... Na wszystko.
W czarnej kurtce, w czarnych spodniach, paliłem. Paliłem z głodu jednego papierosa za drugim. Obserwowałem. Zapatrzony w przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi. W cieniu drzewa. Wsłuchany w mowę głośników, nogi umiejscowione miałem w kałuży, i kopnęło mnie porządnie. Patrzyłem, siedziałem, obserwowałem, słuchałem, paliłem. Tak, wyjebany w kosmos. Porażony prądem. Podłączony do świata. Wyciągnąłem wreszcie nogi z kałuży. Przestało mi drgać w głowie.
Czekałem na forsę, w gruncie rzeczy, zatrzymany w czasie, jak zegar na ścianie biura PKP. Szef miał nie przyjść, wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Wtedy jeszcze, beztrosko, patrzyłem sobie przez chmury papierosowego dymu. Ludzi wypluwały pociągi. Spokojnie, z czasem przeznaczonym dla każdego. Wypadali na peron. Jeden po drugim. Z prędkością przypisaną dla każdego, osobiście. Jedna, wielka, zlana ze sobą, masa, jadąca do Nikąd. O ósmej piętnaście miałem pojechać swoim pociągiem do Nikąd z teczką wypełnioną banknotami. Kto by pomyślał? On? Ten z pryszczami? Ona? Ta z fioletowymi włosami?Tak niepozorny - ja - z flotą po pachy upchaną pod kurtką. Za chwilę, w pociągu, do Nikąd. Ja.
Było za piętnaście. Kończyły mi się fajki, kończyła mi się nadzieja. W zamyśle, szef spóźniał się pięć minut. Głód ciągle nie dawał mi spokoju mimo płuc permanentnie wypełnionych dymem. Zaczęło mi się pierdolić we łbie i począłem widzieć rzeczy, którym zwykle nie przyglądałbym się. Widziałem szczęśliwych ludzi. Czekających, witających, odjeżdżających, żegnających, kochających w każdym bądź razie. Zobaczyłem dziewczynę, blondynkę, taka blondynkę, która zawsze mi się podobała. Wysiadała teraz z pociągu, ze swoimi niebieskimi, bądź co bądź oczyma, i wskakiwała na stopy kogoś tam. Ten ktoś zaczął tańczyć wręcz, z nią, ciągle na jego stopach, obracając się wkoło i znowu, w drugą stronę. Uśmiechnięte twarze mieli, uśmiechnięte serca. Podskakiwali z radości, podskakiwała biała grzywka. Czas stanął. Kolejny raz.
No więc, niektórzy wychodzili, niektórzy byli wypluwani, niektórych wykopywali. Azjaci, Murzyni, biali, zieloni, fioletowi. Zalani, oblani, przegrani, wygrani, zlani. Nienormalni w swej normalności i normalnie nienormalni. Księża, biskupi, kacerze, papieże. Byli nielegalni i legalni. Śmierdzący i pachnący. Źli i dobrzy. Wierzący - niewierzący. Byli wszyscy.
Wszyscy razem wymieszani tworzyli obrazek jak ze snu rannego na umyśle. A ja, ja miałem na przyglądanie się tej całej grandzie idealne miejsce.
Wysiadł gość. W płaszczu, kapeluszu, z brodą. Wysiadł, wyskoczył wręcz i nie rozglądając się bił w moją stronę z obłędnym wzrokiem, patrzącym na mnie. Zdziwiłem się, nie powiem. Jakim cudem mnie zobaczył? Pod tym drzewem, w tym cieniu, za kotarą dymu? Nie zwalniając, maszerował. Zatrzymał się dopiero przede mną, jednym tupnięciem, na środku kałuży. Skuliłem nogi. Nie wstałem. Zaciągnąłem się tylko i wypuściłem dym odwracając łeb w lewą stronę.
- Mogę prosić papierosa?
- Pproszę...
Koleś zabrał, nie podziękował, i nie odpalił. Poszedł, a wraz z jego odejściem z nieba zaczęło napierdalać śniegiem. Aha - wiedział na jakiej stacji wysiąść - pierdolony Dziadek Mróz.
Sypało wniebogłosy i krajobraz w mig zmienił się na odpowiedni co do pory roku. Jak nie-Polska.
Skończyłem ostatniego papierosa. Miałem pięć minut do odjazdu pociągu do Nikąd. Naciągnąłem kaptur na głowę. Dym powoli się rozpływał, a ja traciłem swoją niewidzialność. Założyłem rękawiczki. Pięć minut. Pięć minut obserwowałem ludzi; widać było gołym okiem zlęknionych, nerwowych, nieprzygotowanych do zimy. Pech. Czasami tak bywa: śnieg dziewięć dni przed zimą. Zdarza się.
Ślady na śniegu wskazywały mi drogę. większość z nich ciągnęła się dokładnie do wejścia do pociągu. A ja, chcąc ominąć przeznaczenie, zacząłem szukać skitranych fajek po kieszeniach. Nie znalazłem, mimo trudu, zadanego moim zgrabiałym rękom. Anomalia pierdolone pogodowe. Jak tu siadałem kilka godzin temu było dobre dwadzieścia stopni Celsjusza więcej. W powietrzu. Nie znalazłem papierosów; znalazłem natomiast kartkę, bilet, na którym Barni napisał kiedyś po pijaku: "Proza winna być jak melodia, rytmiczna i dynamiczna zarazem, wracająca do początku historii zakończeniem, trafiając w sedno. Poezja, natomiast, powinna być jak melodia sama w sobie, czysta..." I puścił pawia, ledwo doczytałem te jego filozofię.
Przez chwilę, wydało mi się, że przysnąłem.
Ale nie - wskazówka na zegarze ani drgnęła. Zaraz potem zobaczyłem znajomy, skórzany neseser, trzymany przez nieznajomego z nieznajomą twarzą. Wstałem. Wyprostowałem kości - strzeliło. Wsadziłem ręce w kieszenie. Facet stanął ze mną twarzą w twarz, nie pokazując na niej zbędnych emocji.
- Jesteś od Kurzawki...? - ni to zapytałem, ni to stwierdziłem - Hasło.
Lewa część warg skrzywiła się na beznamiętnym ryju typa.
- Kurzawka. Wącha. Kwiatki śmieciu. Odwrót i bez scen. Idziesz! - i pokazał mi pistolecik.
W tym samym momencie zaczęły się zapalać po kolei wszystkie latarnie. Płaszcz pana "Leona" zbielał od śniegu.
- Kurwa, na wodę to masz, weź nie pierdol taki... spierdalaj mi z tym gównem, na wodę, kurwa, pistolecik!
- Co, kurwa, na wodę?! Hę?! Na wodę? Idziesz, gnoju!
I pokazał mi teczką, gdzieś tam, za mną.
Odwróciłem się powoli i poszedłem. Bo sobie myślę, że nie ma już jajec, tym bardziej, że mógłbym przysiąc, że czułem oddech lufy na swoim karku. Cały dym, ze wszystkich dzisiejszy fajek, podszedł mi do gardła. Serce zaczęło mi bić - ale to dobrze, pomyślałem - coś nowego.
Szedłem, świat robił się ciemniejszy z sekundy na sekundę, pod podeszwami szeleścił śnieg, lampy (chyba) gasły, usłyszałem równy rytm swojego serca: "dup - dup". Zaczęło mi piszczeć w uszach, zagrała melodia, zapętlała się, i powoli wracała do punktu wyjścia. Do dupy.
Upadłem. Bez dwóch zdań upadłem.
Upadając widziałem dwa obrazy. Oczami wyobraźni widziałem Barniego: trzepiącego wyimaginowanego konia na poobiedni deser. Co chciał mi przez to powiedzieć? Co chciał przekazać tym prostym gestem? Teraz już chyba wiem. Nie bez przyczyny teraz mi się ukazał. W tej chwili. Nie ważne, czy nie miałem kasy, czy teraz jej nie mam, i czy mieć jej nie będę - bo nie będę. Ważniejsze jest to ją chcę mieć, czy pragnę jej bardziej od wszystkiego innego.
Upadłem na samo dno. Smoliste. Serce rozerwałem na miliard atomów. banknoty fruwały w powietrzu ze śniegiem w spowolnionym tempie. Twarze pojawiały się i znikały. Jak na pieniądzach - obracających się poziomo.
Krew, krzyki, ulga. W ostatniej chwili.
W ostatniej chwili. Ostatnim mrugnięciem powieki, zobaczyłem tą drugą rzecz: realną. Nigdy przedtem nie widziałem nic bardziej prawdziwego. Ujrzałem pociąg, owiany mgłą, grubymi płatkami śniegu. Czekał już, punktualnie, na stacji, mój pociąg do Nikąd. Wsiadały do niego widma przeszłości, wsiadał Barni, wsiadał Kurzawka. Nieśpiesznie. Jakby czekał na kogoś, na coś. Oglądał się za siebie, nerwowo świeciły się jego oczy. Ale ile można czekać. Odjechał, równie nieśpiesznie. Beze mnie, (mniebeze mniebeze mniebeze mniebeze mnie beze mnie), bez moich pieniędzy.
Nagle usłyszałem koniec kawałka "Circuit Breaker" grupy Royksopp, poczułem zapach krwi, która spływała mi po twarzy, nie zobaczyłem już nic.
Para, spod kół maszyny, zasłoniła cały mój świat. Kolorując go na czarno.