Ave Maria
Dodane przez Krzysztof Bencal dnia 08.01.2010 10:26
Zachód słońca. Pierwszy dzień podróży jak koszula rozpięta pod szyją.
Z podwiniętych rękawów wystają przedramiona blade,

nalane. To darowane wino z Paryża, które odkorkowywał
przeszło godzinę, okazuje się być cierpkie i słabe.

A buty w mokrej trawie nie mogą przemoknąć ani zzielenieć.
Dwa psy naszczekują zza płotu. Głos organisty ostrożnie

i po pańsku napełnia przestrzeń. Moje i czworonogów zęby
jak kryształki cukru rozpuszczają się w ciemności, lecz potem

zmartwychwstaną, tam, wysoko, pod postacią gwiazd albo dziur.
Jutro promienie będą poplątane jak nić. Nigdy nie wiadomo,

kogo i czego trzeba się trzymać, kiedy nawet astronomia
przemienia się w archeologię przyszłości, a muzyka kończy się,

choć nie zdążyła dorosnąć do wycia. Koniec podróży
to zbliżająca się kobieta w zielonej spódnicy. Z nagim torsem. A ty

o czym myślisz, kiedy patrzysz na tę brzydką kobietę, która ogląda
sklepowe wystawy, trzymając psa na smyczy? Myślę o tym,

że znałem kliku pięknych mężczyzn. Z jednym nawet opalałem się
nad rzeką, ale nie zwróciłem uwagi, jak były wyrzeźbione palce

u jego stóp. Z innym w zimowy wieczór piłem spirytus. Grzeszyłem
siedząc z nogą na nodze. Kolana mają być rozwarte, plecy

wyprostowane. A wzrok kamienny? Tak. Kiedy przewrócił się kieliszek,
byliśmy przez chwilę ptakami, które leciały wzdłuż tamtej rzeki,

wysoko. W dole dwa tłoczone głazy wystawały z lodu. Piersi
tej kobiety odbijające się w ciemnej szybie. Za podłużną szybą dwa

manekiny półnagie, obute. Rozsupłana sznurówka w jej dłoni.
Patrząc na tę brzydką kobietę, myślę, że niewiele grzeszyłem. Kiedyś

rzuciłem kulą śniegu w przednią szybę auta na wiadukcie. Rzucałem
kawałkami gumki w pośladki belferki piszącej coś na tablicy.

2006