Pogrzeb który wraz z kapturnikami urządziliśmy poezji.
Dodane przez krwawygrzes dnia 22.05.2009 16:12
Pogrzeb który wraz z kapturnikami
urządziliśmy poezji.
Wykręcam ostatnią żarówkę, siadam na krześle. Mnisi za drzwiami tańczą pijani i wściekli. Szukam butelki w której topiłem muchy: sprawdzałem wtedy ich pragnienie życia. Paliłem dziś drzewa, idąc ulicą. Patrzyłem jak gasną. Może będą mi wdzięczne, że coś dla nich skończę. W ciemności widzę nieba dla much i dębów. Miasta bez spojrzeń. Dotykam ścian, z każdą chwilą bardziej wierząc w ich prawdziwość.
Spojenia rozstępują się wtedy, pokazuje się przestrzeń, która w żadnym świecie nie powinna się zdarzyć. To nic. Skoro zabito już boga mury mogą przestać być wdzięczne. Roztargnione mają prawo się zapomnieć, zniknąć bez zobowiązań.
Jak bardzo pusta może być ulica? - pytałem kiedyś. Teraz nasłuchuję kroków - jestem królem Pikiem bez armii i dworu, nie licząc mnichów, ale oni tańczą i biją głucho w bębny. Jestem królem Pikiem i farba schodzi ze mnie. Wszyscy byliśmy kiedyś malowanymi dziećmi. Ja byłem królem Pikiem. Chodzę po pokoju, szkło wbija mi się w podeszwy. Chciałem czuć kruchość szkła i zrozumieć kruchość życia. Jestem królem Pikiem od dwudziestu jeden lat. Dwudziestu jeden apostołów podarowało mi wszystko i wszystko to sobie dwadzieścia jeden razy odbierałem. Roztrzaskałem ostatnią żarówkę.
Mnisi chcieliby niszczyć muzea - mówią, że boją się takich cmentarzy. Rozerwali już kościoły, czekam aż zabiorą się za biblioteki. Mnisi są cierpliwi w swojej czystej złości, zazdroszczę im, że mają siłę wierzyć, gdy ulice są puste i żaden bóg się po nich nie przechadza. Książki, które czytam są bez sensu lub mówią o bezsensie i jakoś coraz rzadziej mają siłę się budzić. Tak, śmieją się jeszcze, śmieją się głośno bo gdy się śmiejesz nie czujesz jak drży w tobie każda litera. Mnisi mówią, że warto się z tego budzić a ja czekam na sen.
Całe dnie chodzę po zgliszczach miast zbierając rekwizyty do moich snów. Stare meble, lustra, dzikie psy i koty, ikony i plakaty. Wróciłem do zbieractwa, bo sny są wtedy najedzone, lubię je karmić. Lubię karmić sny artefaktami.
Przechadzam się czasem we śnie złotymi korytarzami, przepływam pod sufitem, odnajduję ojca, stoi na środku, roztargniony, zaniedbany, zamyślony. W ręku ma nasiona, ale zapomniał je zasadzić i teraz obrasta grochem, truskawkami, fasolą i trawą. A ja jestem mgłą i deszczem ze złota i wiatr mnie unosi. Opadam nad obcą planetą roztargniony, zaniedbany, zamyślony. Czy tak to się kończy? Czy to spojrzenie taty gdy przepływałem nad kłączem jego włosów, kłączem które z głowy czyniło bezoar, czy to będzie ostatnie co zapamiętam przed końcem? A może pozwolą mi pójść do nieba dla much i kasztanów? Mnisi znów mnie budzą.
Zazdroszczę im, że jeszcze wierzą, że kopulując jak bracia mniejsi, bracia bez mowy, małpy po prostu, że tak się kochając można sięgać szczytów i widzieć sensy. I widzieć idee. Myli się kto myśli, że to miłość rodzi. Płodna jest nienawiść, miłość tylko podpala kolejne drzewa, żeby poszły do nieba. Tak jak wtedy gdy ścinano głowy, dla naszego dobra, dla naszej wolności tworzono nowe kalendarze. I widziano idee.
Mnisi mi mówią, że to dlatego, że nie opuszczam pokoju, nie chcę wspólnie niszczyć, budować i niszczyć i być pięknym nie chcę, nie chcę wierzyć, że poezja coś zmienia. Oni mi mówią, że właśnie dlatego nie wiem co to wartość.
Wychodzę z pokoju, strzepuję szkło na progu. Podają mi kredę a ja piszę nad drzwiami: ''poezja umarła''. Oni podpalają pokój by poszła do nieba.