Breuniońska kolaska
Dodane przez Elżbieta Lipińska dnia 10.05.2009 11:45
Nasze piosenki były całkiem różne.
Dziwne jak bardzo, dziwne, w którą stronę.
Moje dość często chropawe, podróżne,
twoje słodkawe i mgłą otulone.
Moje przypięte do trąbki Armstronga,
wyglądające spod kołdry tej pani
(chyba Robinson?). Jak z tanga Milonga
twoje - ich smutek cudownie cię ranił.
Lubiłeś rany, ja lubiłam radość,
z pulchnym Colasem poszłabym w zawody
o zadzierzystość, ty wolałeś słabość,
czarne woale, uschnięte ogrody
w fazie rozpadu. I szamańskie cuda.
Na chwilę (obca mi była obłuda),
poczułam pasję (znów Colas się kłania),
nowego smaku i pasję poznania!
Smak się okazał z czasem monotonny,
bo jednorodny, bezdźwięczny, bezwonny.
Już przyswojony, kazał się oglądać
za nowym celem, znów w niebo spoglądać.
Chcesz, kul się w sobie, jak jakaś mysz polna.
Ja idę dalej, znów pogodnie wolna,
posłuchać Waitsa, potem pięknej pani
bez żalu; proszę, niech cię to nie rani,
że nie chcę dłużej patrzeć w czarne okno,
za którym wiecznie twoje lęki mokną.
W mrocznym pokoju zostań, tak jak lubisz.
Nikt nie przeszkadza, niczego nie gubisz
w zamęcie życia, bo po co ci życie?
Nigdy nie żyłeś, a to znakomicie
ułatwia sprawę, nie masz czego tracić,
jak inni, zwykli, możesz się zatracić
w swojej przepięknej, dumnej izolacji.
Idę otworzyć wino do kolacji.