Dekalog emigranta
Dodane przez Franko dnia 18.12.2008 07:16
Dziewięć

Eighties - pokolenie Czarnobyla i jeszcze kilku innych katastrof, które przyszwędały się do tego kraju, które przyczepiły się i ciągną się za mną, jak rozgrzany asfalt za butem. Eighties - generacja De - nie
zdolny do służenia temu krajowi. Gotowy jeszcze zamienić broń na ulotki. W czasie wojny pierwszy do zgładzenia. Małomówny i źle piśmienny: nie chwalący się ojczyzną, nie chwalący ojczyzny, źle pijący - a może, co gorsze, w ogóle nie pijący; w ogóle nie znający swej ojczyzny.

Poranki, jak transyberyjska śmierć - Pisali na oknach: Nie otwieraj!; na drzwiach: Nie wracaj! Miałem jednak pewne powody by wracać: kurze na pułkach poprzednich służących, jak świeżo pozostawione papirusy, papilarne odznaki; oznaki życia w zadeptanych petach. Tylko po co, skoro cicho i sennie wokół się skrada a w szafach nie mam już nic, co można by było przyłożyć do ciała i powiedzieć: Z natury rzeczy już nie pasuje.

Dworce - czarne czasoprzestrzenie, odkrywane po omacku pomiędzy futrynami przelotówek, pomiędzy zbłąkanymi ekspresami w tunelach. Odkrywane po omacku miasta: mandaty w kieszeniach i psie gówna pod butami. Miasta, w których nie spodziewano się mnie i te same miasta, po których i ja niczego dobrego się nie spodziewałem. Nagłówki lokalnych gazet wrzeszczały o mnie: Uwaga! Nie grzebać zwłok! Radioaktywny nawóz!

Potrącone wróble - coraz bardziej przypominały mnie: oszołomione, pozbawione strachu, jakby bardziej pewne siebie i czekające na odpowiedni moment, aby wznieść się i dostać po raz drugi; aby upaść i nie być już pewnym niczego. Sny, które stawały się meritum zbrodni i requiem dla mnie - pozbawionego złudzeń. To wtedy zacząłem lizać noże po tych niebezpiecznych stronach, kubki smakowe krwią napełniałem, i do dna, ku chwale ojczyzny.

Nieobecne granice - tak samo we mnie, jak i ja na nich. Skrupulatnie odmierzałem każdy krok, w zeszytach kreśliłem mapki z miejscami spotkań i pochówków - niekoniecznie rzeczy cennych. Okrywałem się z każdej strony. Sztywne okładki były mi ścianami, podłogą i sufitem. Jedyny podmiot zdarzeń tamtych dni - ja: odkrywający przejścia równoległych sobie stron, spisów treści i postaci tak nielegalnych, jak tylko nielegalny może być oddech.

Chory sen poety - o kukiełkach pozbawionych żywych dłoni, o dłoniach pozbawionych sznurków i o
poetach pozbawionych drewnianych ołówków, plastikowych długopisów i luminescencyjnych snów.
Ja, syn tej nielimitowanej edycji ziemi: z każdym jej odłamkiem, z każdą jej wyrwą - jak w oczekiwaniu na niewłaściwym przejściu. W oczekiwaniu na światło sprawdzałem, czy przecznice są dobrze rozłożone, czy drewniane skrzyżowania w oknach mogą znaczyć coś więcej.

Odwiedzane kobiety - modliły się za mnie. Mówiły: Daj na tacę, bo tylko tacy będą się liczyć. Lecz ja już dawno temu przestałem liczyć na cokolwiek i zasłanianie się kimkolwiek przestało mi wystarczać. Stałem się nieobliczalny. Przestałem liczyć od pierwszego do pierwszego. Przestałem liczyć na pierwszego lapszego z brzegu. Skuliłem się, jak pies; i tylko czerwone ślady pręg, jak odliczanie każdego kręgu, jak każda minuta pozbawiona ciszy.

Ciche drgania stóp - jakby kompletnie niewzruszone podłoża, jakby nie wyłożone i nie ścielące się podłogi, posadzki, ulice i chodniki, które doprowadzały mnie do szaleństwa. Przywiązany do butów spacerowałem o zakazanych porach - tych czterech i tych dwudziestuczterech. Blizny na podeszwach bliźnich coraz trudniej się zabliźniały. Chodzenie pozostawiało po mnie piętna.

Dziewiąta:Pięćdziesiąt Dziewięć - Ktoś obok wymamrotał: Śmierć. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że to słowo będzie trwać dłużej, aniżeli tylko jego dźwięk. Stałem spokojnie. Paliłem. Czekałem na dziesiąte.

Dziesiątego i tak nie zrozumiesz

Ctrl Alt Erego.